Śląski wieżowiec
20 września 2009
Przemysław Semczuk
We wrześniu 1929 roku architekci rozpoczęli projektowanie pierwszego w Polsce drapacza chmur. Jego budowa była ratunkiem dla śląskich hut.
Krach na nowojorskiej giełdzie z 1929 roku szybko dotarł do Polski. Jako pierwsze odczuły go śląskie huty, które rozpaczliwie poszukiwały zbytu na swoją stal. Ratunkiem okazała się budowa pierwszego polskiego domu wieżowego (wieżowca). Jego szkielet miał pochłonąć blisko tysiąc ton stali. Dzięki temu Górnośląskie Zjednoczenie Hut Królewska i Laura SA
uniknęło bankructwa.
Drapacz chmur, bo tak nazywano go od pierwszej chwili, był także ważnym elementem propagandowym. Było go widać z Niemiec, które zaczynały się kilka kilometrów na zachód za Katowicami. A tam nie budowano domów wieżowych, bo były zbyt drogie.
Pierwsze prace u zbiegu ulic Wandy
i Zielonej (dzisiaj Żwirki i Wigury oraz
Curie-Skłodowskiej) rozpoczęto w maju 1930 roku. Fundamenty i piwnice były gotowe jeszcze przed zimą. Wiosną ruszył montaż konstrukcji szkieletu. Powstała w rekordowym tempie, zaledwie w trzy miesiące. Co ciekawe, każdego dnia budowniczym towarzyszyła kamera filmowa. 9 lipca 1931 roku w katowickim kinie Rialto odbyła się premiera filmu propagandowego „Budownictwo żelazno-szkieletowe, jego zasady i zastosowanie”. Został nakręcony na zlecenie spółki hutniczej. Na pokazie był obecny wojewoda śląski Michał Grażyński, architekci Tadeusz Łopatowski i Mieczysław Kozłowski oraz główny konstruktor szkieletu Stefan Bryła.
Jednak do końca budowy było jeszcze daleko. Drapacz chmur był inwestycją finansowaną z kasy sejmu śląskiego. Kłopoty finansowe opóźniały oddanie budynku jeszcze przez trzy lata.
Katowicki wieżowiec tworzyły właściwie dwa połączone budynki. W niższym, sześciopiętrowym, znajdowały się biura Śląskiej Izby Skarbowej. Drugi, 14-piętrowy, miał 60 metrów wysokości i był zapleczem mieszkalnym dla pracowników urzędu. Mieszkania miały łazienki, centralne ogrzewanie i ciepłą wodę. Część z nich stanowiły małe, jedno- lub dwupokojowe kawalerki. Ale były też duże apartamenty dla prezesa izby i księgowych. Największy, 140-metrowy, miał dodatkowy pokoik dla służby. Budynki połączono przejściem na wysokości czwartego piętra. Dzięki temu urzędnicy idący do pracy nie musieli
wychodzić na zewnątrz.
Wejścia strzegł portier, a porządku pilnował gospodarz domu. Funkcjonowała centrala telefoniczna, która łączyła rozmowy z miasta. W suterenie znajdowała się pralnia i elektryczna suszarnia. Drapacz miał też dwa piętra podziemne. Mieściły się w nich urządzenia techniczne, kotłownia, hydrofornia i ogromny transformator. Zaprojektowano je tak, by nie łączyły się z podziemną częścią Izby Skarbowej, bo tam ukryto ogromny skarbiec. Jego istnienie było owiane tajemnicą, by zabezpieczyć go przed wizytami kasiarzy grasujących w międzywojennej Polsce.
W wieżowcu zamontowano trzy windy austriackiej firmy Schlieren: osobową, towarową i ekspresową, która zatrzymywała się dopiero od szóstego piętra. Palacz i windziarz dostali mieszkania służbowe na ostatnim piętrze. W ten sposób projektanci chcieli ich zmusić do solidnej pracy. Windziarz dbał o dźwigi, bo inaczej musiałby chodzić schodami na samą górę. Palacz pilnował pieca, bo gdy ten wygasał, to jemu pierwszemu brakowało ciepłej wody.
Tylko przez 10 miesięcy drapacz chmur był najwyższym budynkiem w Polsce. Stracił tytuł, gdy ukończono budowę warszawskiego Prudentialu (biurowca towarzystwa ubezpieczeń Prudential – Przezorność), wyższego zaledwie o sześć metrów. – Mimo to na Śląsku był symbolem nowoczesności, wizytówką miasta – wyjaśnia Łukasz Brzenczek z katowickiego stowarzyszenia Moje Miasto. – Dzisiaj wszyscy kojarzą Katowice ze Spodkiem. Przed wojną to modernistyczna bryła drapacza była na widokówkach. Dzięki niemu mówiono, że to najbardziej amerykańskie miasto w Polsce.
1 września 1939 roku na tarasie widokowym wieżowca harcerze uruchomili punkt obserwacyjny obrony przeciwlotniczej. Już po kilku godzinach wypatrzyli pierwsze bombowce lecące w kierunku lotniska w Muchowcu. Po paru dniach budynek przejęli Niemcy. Opuścili go pod koniec wojny, wywożąc wszystkie meble. Nie wyrządzili jednak żadnych zniszczeń. – W 1945 roku miałem trzy lata – opowiada Bohdan Knichowiecki, jeden z najstarszych mieszkańców budynku. – Zamieszkaliśmy w tym samym mieszkaniu, które mój ojciec dostał jako kurator szkolny w 1937 roku. Zawsze przychodzili do mnie koledzy, bo z tarasu widokowego mogliśmy oglądać całe miasto.
W powojennych Katowicach wieżowiec nadal był najokazalszym budynkiem. Mieszkania ponownie przydzielono najważniejszym urzędnikom. W jednym z pomieszczeń na poddaszu odkryto skarb: magazyn części zapasowych do wind Schlierena. Było ich tyle, że wystarczyłyby do zbudowania dwóch nowych dźwigów. Zostały natychmiast zabrane, a dzięki nim powstało Przedsiębiorstwo Dźwigów Osobowych w Katowicach. Kilka lat później, gdy windy w drapaczu chmur zaczęły szwankować, oryginalnych części już nie było. Najpierw zlikwidowano więc windę ekspresową, a części z niej posłużyły do ratowania dwóch pozostałych. W końcu i te wymieniono na polskie.
I tak z roku na rok budynek pozbawiony remontów i napraw niszczał w oczach. – Mimo wszystko był to najlepszy adres w mieście – opowiada Kazimierz Kutz, który przez kilka lat zajmował mieszkanie numer 13. – Samo centrum, wszędzie blisko. I do tego trochę przedwojennego luksusu.
Trzynastka była służbowym mieszkaniem Teatru Śląskiego. Mieszkali tu Gustaw Holoubek, Wojciech Standełło, Bernard Krawczyk oraz pisarze Kalman Segal i Bolesław Lubosz. – Ale była też poważna wada tej okolicy. Wszystkie domy wokół były opalane węglem. Gdy w niedzielę przychodziła pora gotowania obiadu, to trzeba było szybko zamykać okna. Szczególnie latem brakowało powietrza. – Jako dziennikarz mogłem dostać mieszkanie w nowych blokach. Ale wolałem zostać tu – dodaje Knichowiecki.
– Budynek jest zabytkiem – wyjaśnia Urszula Knapik, zarządca nieruchomości, która kieruje nim od 2001 roku. – Gdy się nim zajęłam, to nie było wiadomo, co robić najpierw. Wszystko wymagało remontu. Rozdzielnia elektryczna była z 1934 roku. Zostawiliśmy kilka fragmentów, bo to prawdziwy zabytek techniki. Wymieniono też rury i całą instalację kanalizacyjną. Ale na każdy nawet najmniejszy remont potrzebna jest zgoda konserwatora zabytków. I dokumentacja, która kosztuje najwięcej. Teraz musimy zająć się kominami. Potrzebne jest 260 tysięcy. Część zapłaci gmina i urząd skarbowy, bo są właścicielami części budynku. Ale na resztę muszą się złożyć członkowie wspólnoty mieszkaniowej.
Knapik pisała już wnioski o dofinansowanie z funduszu ochrony zabytków, ale nigdy nie otrzymała odpowiedzi. – Gdyby to był obiekt sakralny, szybko dostalibyśmy dotację – dodaje z żalem.
Dzisiaj tylko wprawne oko rozpozna w drapaczu chmur cenny zabytek modernizmu. Tytuł najwyższego budynku stracił już dawno. Gdyby nie tabliczka na brudnej szarej elewacji, nikt by nie pomyślał, że ten dom ma swoją historię i miano pierwszego wieżowca w Polsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz